
Sympatyk
- Posty: 127
- Dołączył(a): niedziela, 3 maja 2009, 17:31
- Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki
- Pseudonim: Windforce
- Numer GG: 1666701
Chciałbym, abyśmy tutaj mogli pobawić się w retrospekcję i mogli sobie poopowiadać o najmocniejszych burzach, jakie pamiętamy z dzieciństwa lub bliższej przeszłości. Czyli taki "kącik pisarski", na luzie, z polotem, a nie tylko suche relacje z zaobserwowanych zjawisk.
Chciałbym, aby były to zjawiska jakie sami przeżyliśmy na własnej skórze, no i oczywiście, żeby opowieści były jak najbardziej prawdziwe... Nie było takiego tematu do tej pory, mam nadzieję, że spodoba się Wam ten pomysł. 
Więc zacznę, a że lubię dużo pisać i mam dziś na to czas, to przygotujcie się na prawdziwą powieść!
Kiedyś kiedyś, mieszkałem w Łasku, na ziemi Łódzkiej. Tamtego regionu burze nie omijały, nie to co teraz w Mińsku... Miałem wtedy może z dziesięć latek i to była pierwsza burza, jaka odcisnęła w mojej psychice ślad i być może spowodowała, że zacząłem się burzami pasjonować. Stałem wtedy na balkonie z ojcem, który zawołał mnie, żebym popatrzył na błyskawice. Gdzieś dalej, na południu, stała granatowa, ciemna jak noc chmura, z której raz po raz waliły pioruny. Wtem, niebo nad nami nagle zaczęło zmieniać kolor na pomarańczowy! Nad nami musiała eksplodować wtedy nowa komórka, a zachodzące na czerwono Słońce podświetlało powstające chmury na ten niesamowity kolor. Pamiętam doskonale bajeczny kontrast między granatem stojącej na południu burzy, a pomarańczowym ogniem jaki zaczął nam kipieć nad głową. Zerwał się porywisty wiatr i nagle zaczęły, jeden po drugim, bić tzw. "suche pioruny". Raz po raz uderzały bardzo blisko a grzmoty były naprawdę potężne! Bardzo się wtedy bałem, uciekłem od razu z balkonu. Stojąc w oknie ujrzałem chyba pierwszy w życiu grad. Duże kule gradowe, z rzadka zaczęły spadać pionowo z nieba. Rozbijały się na samochodach i chodniku, podskakiwały jak piłki na trawie. Pamiętam ten niesamowity trzask spadających gradzin, wyły alarmy w samochodach na całym osiedlu... Niebo przeszywały non stop pioruny, a miało ono wciąż ten niesamowity, pomarańczowy kolor. Jeszcze dziś pamiętam, że nazwałem wtedy tamtą burzę "burzą z pomarańczowej chmury".
Innym razem, będąc u babci na wakacjach na Polesiu Lubelskim, przeżyłem solidny downburst lub linię szkwałową. Dzień był bardzo parny, wiedziałem, że będzie z tego jakaś burza. Faktycznie, zaraz po południu, nieboskłon zaciągnęły cirrusy z kowadła nachodzącej z południa komórki. Pamiętam, że jej progresja była niewiarygodnie szybka, nie minęło 15 minut jak była nieopodal! Byłem w szoku, nieraz obserwowałem takie kowadła na południowym widnokręgu, jednak zwykle mijała nawet godzina, nim burza dotarła na miejsce, zazwyczaj rozmywając się po drodze. Przy tamtych jednak, ta była szybka jak Predator! Nigdy nie widziałem, żeby burza pojawiała się tak szybko. Stałem wtedy w oknie, mając widok na wysoki modrzew przed babci blokiem i dwa włoskie orzechy pod nim. Dalej widać było rząd wysokich topól. Zaczął już kropić deszcz, wiatr był słaby, wiał od chmury. Nic szczególnego, nie zanosiło się na nic groźnego. Będąc w domu, nie mogłem przecież widzieć przez wysokie drzewa, prawdopodobnie potężnego, rotującego shelfa, nadciągającego z niewiarygodną prędkością pociągu ekspresowego prosto na nas... W pewnej chwili usłyszałem złowrogi, narastający szum. Oho, idzie wiatr - groźne słowa ojca pamiętam do dziś... Potem przerażony wypowiedział już tylko niecenzuralne słowo... Trzymajcie okno! - krzyczała matka, a ja ujrzałem, jak w jednej chwili czubki topól zginają się poziomo do ziemi niczym trzcina i nikną po kolei w jakiejś białej zasłonie... Szum zmienił się w ryk! Ten przerażający dźwięk ciężko z czymkolwiek porównać... Zawył wiatr w nieszczelnych oknach, a za nimi przez moment nie było widać nic, po prostu biała kipiel! Nogi ugięły się pode mną. Nie zdążylibyście policzyć do trzech, jak niszczycielska fala przetoczyła się i wszystko ucichło. Myślałem, że padnę ze strachu, ale dzielnie stałem w tym oknie... Padał ulewny deszcz, ale już można było ujrzeć bilans strat. Pękła szyba, a stary, wysoki modrzew przewrócił się, całkowicie dewastując wspólnie z naporem wiatru obydwa dorodne orzechy. Rząd topól wyglądał niczym połamane badyle, zerwało przyłącze elektryczne... Dwie wysokie anteny spadły z dachu blisko naszego samochodu stojącego pod blokiem. Zerwane z dachu płaty blachy falistej przeleciały kilkadziesiąt metrów. W okolicy, zniszczeń było wtedy naprawdę dużo. Cud, że nic w nasz samochód nie uderzyło... To była zdecydowanie najgorsza burza, jaką kiedykolwiek przeżyłem.
Ostatnia historia wiąże się z ostatnimi wydarzeniami z 15 sierpnia 2008 roku. Dzień po niszczycielskich trąbach powietrznych w opolskim, niebezpieczna strefa znalazła się dokładnie nad moją głową. Miałem już wtedy dużą wiedzę, popartą wieloma obserwacjami jednak zdecydowanie mniej groźnych burz, niż ostatnio opisana. Ta historia niesie za to pewną lekcję, dlatego ją opowiem. Tego dnia obserwowałem po godzinie 16 gwałtownie wypiętrzającą się chmurę burzową. Stała 15-20 km na północ od Mińska. Nigdy jeszcze nie widziałem tak żywiołowej konwekcji, chmury dosłownie buchały w niebo. Nigdy nad Mińskiem nie powstawało nic podobnego... Wiał silny, stabilny wiatr z południa prosto pod ową superkomórkę, która niczym gigantyczny smok pochłaniała kolejne congestusy z linii oskrzydlającej, wijącej się na wschód od mojego punktu obserwacyjnego. Wiedziałem, że to nie wygląda dobrze, jednak czułem się bezpiecznie, obserwując kierunek wiatru i położenie rodzącego się na północy potwora, który potężniał i odsuwał się na północ. Zachęcony, odszedłem jakieś 200 metrów od domu, aby mieć lepszy widok na całą sytuację. W pewnej chwili z zachodu na wschód przeleciała ławica bardzo niskich chmur, która dołączyła do linii oskrzydlającej kotłującej się na wschodzie i znacznie pociemniała. Zerwał się porywisty wiatr i gwałtownie się ochłodziło. Niebo zaciągnęło się jednolitą warstwą stratocumulusów. Wtedy już byłem pewny że jest po wszystkim... Tak naprawdę powinienem już uciekać do domu, lecz pewność co do oceny sytuacji mnie zwiodła. Nie wiedziałem, że właśnie nad moją głową ktoś pociągnął za cyngiel i uruchomił potężną konwekcję. Warstwa niewinnych z pozoru stratocumulusów była w rzeczywistości podstawą ogromnego congestusa! Sytuacja potoczyła się już w okamgnieniu. Wiatr zamilkł, zrobiło się ponownie nieznośnie duszno i cicho. Ależ tam w górze musiało wtedy się kotłować! Po 5 minutach zreflektowałem się, że jest... podejrzanie ciemno, jak na godzinę 17! Zacząłem biec w kierunku domu, zaświeciły się latarnie. przerażony dostrzegłem, że na północy już nie ma tamtej superkomórki, ona w swej najciemniejszej podstawie właśnie wisiała prosto nade mną! Było dosłownie czarno, nie błyskało się i nawet nie grzmiało. Zero wyładowań, a chmura była czarna jak noc. Przerażająco to wyglądało... Tak, jakby całe niebo niczym olbrzymi górotwór zawieszony w ciszy w górze, miał za chwilę zawalić się na moją głowę! Ledwo dobiegłem do domu i zaczęły lecieć pojedyncze kule gradowe, niektóre duże jak piłeczki pingpongowe. Tak jak kiedyś w Łasku, tak i wtedy podskakiwały na trawie i rozbijały się z trzaskiem o dachy i beton... Zawyły alarmy i z nieba spadła istna ściana wody razem z gradem... Nawet nie wiem, czy były jakiekolwiek wyładowania podczas tej burzy. Na szczęście nie było zagrożenia wiatrem, ani tornadem. Tylko ten grad... O mały włos nie wybił okien w nowym domu, gdzieniegdzie na dachu zostały drobniutkie wgniecenia i ryski - pamiątki. A z tej obserwacji wyciągnąłem ważną lekcję, że żadnej burzy nie wolno bagatelizować i obserwując je, nigdy nie można czuć się bezpiecznie. W absolutnie żadnym miejscu.


Więc zacznę, a że lubię dużo pisać i mam dziś na to czas, to przygotujcie się na prawdziwą powieść!

Kiedyś kiedyś, mieszkałem w Łasku, na ziemi Łódzkiej. Tamtego regionu burze nie omijały, nie to co teraz w Mińsku... Miałem wtedy może z dziesięć latek i to była pierwsza burza, jaka odcisnęła w mojej psychice ślad i być może spowodowała, że zacząłem się burzami pasjonować. Stałem wtedy na balkonie z ojcem, który zawołał mnie, żebym popatrzył na błyskawice. Gdzieś dalej, na południu, stała granatowa, ciemna jak noc chmura, z której raz po raz waliły pioruny. Wtem, niebo nad nami nagle zaczęło zmieniać kolor na pomarańczowy! Nad nami musiała eksplodować wtedy nowa komórka, a zachodzące na czerwono Słońce podświetlało powstające chmury na ten niesamowity kolor. Pamiętam doskonale bajeczny kontrast między granatem stojącej na południu burzy, a pomarańczowym ogniem jaki zaczął nam kipieć nad głową. Zerwał się porywisty wiatr i nagle zaczęły, jeden po drugim, bić tzw. "suche pioruny". Raz po raz uderzały bardzo blisko a grzmoty były naprawdę potężne! Bardzo się wtedy bałem, uciekłem od razu z balkonu. Stojąc w oknie ujrzałem chyba pierwszy w życiu grad. Duże kule gradowe, z rzadka zaczęły spadać pionowo z nieba. Rozbijały się na samochodach i chodniku, podskakiwały jak piłki na trawie. Pamiętam ten niesamowity trzask spadających gradzin, wyły alarmy w samochodach na całym osiedlu... Niebo przeszywały non stop pioruny, a miało ono wciąż ten niesamowity, pomarańczowy kolor. Jeszcze dziś pamiętam, że nazwałem wtedy tamtą burzę "burzą z pomarańczowej chmury".
Innym razem, będąc u babci na wakacjach na Polesiu Lubelskim, przeżyłem solidny downburst lub linię szkwałową. Dzień był bardzo parny, wiedziałem, że będzie z tego jakaś burza. Faktycznie, zaraz po południu, nieboskłon zaciągnęły cirrusy z kowadła nachodzącej z południa komórki. Pamiętam, że jej progresja była niewiarygodnie szybka, nie minęło 15 minut jak była nieopodal! Byłem w szoku, nieraz obserwowałem takie kowadła na południowym widnokręgu, jednak zwykle mijała nawet godzina, nim burza dotarła na miejsce, zazwyczaj rozmywając się po drodze. Przy tamtych jednak, ta była szybka jak Predator! Nigdy nie widziałem, żeby burza pojawiała się tak szybko. Stałem wtedy w oknie, mając widok na wysoki modrzew przed babci blokiem i dwa włoskie orzechy pod nim. Dalej widać było rząd wysokich topól. Zaczął już kropić deszcz, wiatr był słaby, wiał od chmury. Nic szczególnego, nie zanosiło się na nic groźnego. Będąc w domu, nie mogłem przecież widzieć przez wysokie drzewa, prawdopodobnie potężnego, rotującego shelfa, nadciągającego z niewiarygodną prędkością pociągu ekspresowego prosto na nas... W pewnej chwili usłyszałem złowrogi, narastający szum. Oho, idzie wiatr - groźne słowa ojca pamiętam do dziś... Potem przerażony wypowiedział już tylko niecenzuralne słowo... Trzymajcie okno! - krzyczała matka, a ja ujrzałem, jak w jednej chwili czubki topól zginają się poziomo do ziemi niczym trzcina i nikną po kolei w jakiejś białej zasłonie... Szum zmienił się w ryk! Ten przerażający dźwięk ciężko z czymkolwiek porównać... Zawył wiatr w nieszczelnych oknach, a za nimi przez moment nie było widać nic, po prostu biała kipiel! Nogi ugięły się pode mną. Nie zdążylibyście policzyć do trzech, jak niszczycielska fala przetoczyła się i wszystko ucichło. Myślałem, że padnę ze strachu, ale dzielnie stałem w tym oknie... Padał ulewny deszcz, ale już można było ujrzeć bilans strat. Pękła szyba, a stary, wysoki modrzew przewrócił się, całkowicie dewastując wspólnie z naporem wiatru obydwa dorodne orzechy. Rząd topól wyglądał niczym połamane badyle, zerwało przyłącze elektryczne... Dwie wysokie anteny spadły z dachu blisko naszego samochodu stojącego pod blokiem. Zerwane z dachu płaty blachy falistej przeleciały kilkadziesiąt metrów. W okolicy, zniszczeń było wtedy naprawdę dużo. Cud, że nic w nasz samochód nie uderzyło... To była zdecydowanie najgorsza burza, jaką kiedykolwiek przeżyłem.
Ostatnia historia wiąże się z ostatnimi wydarzeniami z 15 sierpnia 2008 roku. Dzień po niszczycielskich trąbach powietrznych w opolskim, niebezpieczna strefa znalazła się dokładnie nad moją głową. Miałem już wtedy dużą wiedzę, popartą wieloma obserwacjami jednak zdecydowanie mniej groźnych burz, niż ostatnio opisana. Ta historia niesie za to pewną lekcję, dlatego ją opowiem. Tego dnia obserwowałem po godzinie 16 gwałtownie wypiętrzającą się chmurę burzową. Stała 15-20 km na północ od Mińska. Nigdy jeszcze nie widziałem tak żywiołowej konwekcji, chmury dosłownie buchały w niebo. Nigdy nad Mińskiem nie powstawało nic podobnego... Wiał silny, stabilny wiatr z południa prosto pod ową superkomórkę, która niczym gigantyczny smok pochłaniała kolejne congestusy z linii oskrzydlającej, wijącej się na wschód od mojego punktu obserwacyjnego. Wiedziałem, że to nie wygląda dobrze, jednak czułem się bezpiecznie, obserwując kierunek wiatru i położenie rodzącego się na północy potwora, który potężniał i odsuwał się na północ. Zachęcony, odszedłem jakieś 200 metrów od domu, aby mieć lepszy widok na całą sytuację. W pewnej chwili z zachodu na wschód przeleciała ławica bardzo niskich chmur, która dołączyła do linii oskrzydlającej kotłującej się na wschodzie i znacznie pociemniała. Zerwał się porywisty wiatr i gwałtownie się ochłodziło. Niebo zaciągnęło się jednolitą warstwą stratocumulusów. Wtedy już byłem pewny że jest po wszystkim... Tak naprawdę powinienem już uciekać do domu, lecz pewność co do oceny sytuacji mnie zwiodła. Nie wiedziałem, że właśnie nad moją głową ktoś pociągnął za cyngiel i uruchomił potężną konwekcję. Warstwa niewinnych z pozoru stratocumulusów była w rzeczywistości podstawą ogromnego congestusa! Sytuacja potoczyła się już w okamgnieniu. Wiatr zamilkł, zrobiło się ponownie nieznośnie duszno i cicho. Ależ tam w górze musiało wtedy się kotłować! Po 5 minutach zreflektowałem się, że jest... podejrzanie ciemno, jak na godzinę 17! Zacząłem biec w kierunku domu, zaświeciły się latarnie. przerażony dostrzegłem, że na północy już nie ma tamtej superkomórki, ona w swej najciemniejszej podstawie właśnie wisiała prosto nade mną! Było dosłownie czarno, nie błyskało się i nawet nie grzmiało. Zero wyładowań, a chmura była czarna jak noc. Przerażająco to wyglądało... Tak, jakby całe niebo niczym olbrzymi górotwór zawieszony w ciszy w górze, miał za chwilę zawalić się na moją głowę! Ledwo dobiegłem do domu i zaczęły lecieć pojedyncze kule gradowe, niektóre duże jak piłeczki pingpongowe. Tak jak kiedyś w Łasku, tak i wtedy podskakiwały na trawie i rozbijały się z trzaskiem o dachy i beton... Zawyły alarmy i z nieba spadła istna ściana wody razem z gradem... Nawet nie wiem, czy były jakiekolwiek wyładowania podczas tej burzy. Na szczęście nie było zagrożenia wiatrem, ani tornadem. Tylko ten grad... O mały włos nie wybił okien w nowym domu, gdzieniegdzie na dachu zostały drobniutkie wgniecenia i ryski - pamiątki. A z tej obserwacji wyciągnąłem ważną lekcję, że żadnej burzy nie wolno bagatelizować i obserwując je, nigdy nie można czuć się bezpiecznie. W absolutnie żadnym miejscu.
Nie każdy może się znaleźć na szczycie. Moim szczęściem jest to, że stałem obok.